Debiutancki album grupy SomeKindaWonderful usłyszałem już w czwartek, stwierdziłem jednak, że najbezpieczniej będzie poczekać z publikacją postu do weekendu. Zdecydowałem, że lepiej ochłonąć i dać sobie odrobinę czasu na zastanowienie się czy płyta ta rzeczywiście jest tak dobra, jak wydawało mi się to po pierwszym przesłuchaniu. Dziś mamy niedzielę, a debiut amerykańskiego bandu w zasadzie nieprzerwanie rozbrzmiewa w moich głośnikach - zapewne więc domyślacie się, jaki jest werdykt.
Zacząć powinienem przede wszystkim od podziękowań dla wytwórni Interscope, dzięki której recenzja ta w ogóle może powstać. Jeszcze jakiś czas temu wokalista SomeKindaWonderful - Jordy Towers, zajmował się wyłącznie rapem, należał do owej wytwórni i miał w niej status złotego chłopca, na którym można było zarobić kupę forsy. W tym celu należało jednak zmienić podejście Jordy'ego jako artysty, na co on zdecydowanie się nie godził - Interscope postanowiło więc spróbować z kim innym, a Towers został na lodzie. Pomimo tego, że na ponad rok wyleciał z muzycznego światka, Jordy nie poddał się, dzięki czemu powstało SomeKindaWonderful - jeden z najlepszych zespołów, jakie miałem okazję słyszeć w tym roku.
Debiutancki album grupy to niesamowita porcja muzycznego eklektyzmu - i choć w przypadku wielu artystów, takie podejście to samobójczy strzał w głowę, SomeKindaWonderful poradzili sobie z serwowaną przez samych siebie różnorodnością gatunkową perfekcyjnie. Gdybym miał jak najkrócej podsumować dwanaście utworów składających się na debiutancką płytę grupy, powiedziałbym tak - mocna, ale nieprzesadnie agresywna elektronika, sporo gitar oraz fenomenalny wokal Jordy'ego Towersa. Są to w zasadzie trzy fundamenty, na których zbudowany został pierwszy longplay bandu. SomeKindaWonderful stawiają na owych fundamentach poszczególne cegły w bardzo wysmakowany sposób, dzięki czemu ich debiut to międzygatunkowa podróż, w trakcie której ani przez chwilę się nie nudzimy.
Rozpoczynający płytę utwór "Cornbread" stanowi niezwykle mocne intro, które w paru momentach przywodzi na myśl klasyczne nagrania grupy Aerosmith - nie ma chyba lepszej rekomendacji, która może zachęcić wielbicieli muzyki do zapoznania się z SomeKindaWonderful. Myliłby się jednak ten, kto pomyśli, że tak będzie już do końca płyty. Dwa utwory potem mamy "Hard For Days", przy którym czułem się jakby spełniło się moje marzenie - powrócił Fort Minor. To właśnie przy tym tracku po raz pierwszy słychać, że Jordy był kiedyś raperem, co przy innych utworach wydaje się wręcz niewiarygodne. Wybrane na pierwszy singiel "Reverse" prezentuje innowacyjne podejście do bardzo oklepanego tematu, jakim jest zdrada i rozstanie - jak wskazuje to tytuł, treść utworu przedstawiana jest od końca. Kolejna zmiana pojawia się przy "Devilish Man" - to bluesowo-soulowo-country track, który mógłby pojawić się w soundtracku do dobrego, hollywoodzkiego westernu. Nie ma sensu opisywanie każdego utworu z osobna - musicie sprawdzić to sami, ta płyta to naprawdę jeden z najlepszych albumów tego roku. Przemawia za tym każdy track - nawet biesiadno-radośny "Burn For Me" zwieńczający longplay wpisuje się w koncepcję całego albumu i nie psuje odbioru całości.
Jestem pełen podziwu dla całego zespołu - SomeKindaWonderful grają bardzo dobrze, kompozycje są spójne, przemyślane i różnorodne, a wokal i wszechstronność Jordy'ego Towersa budzą zachwyt. Dlatego nie przegapcie ich - SomeKindaWonderful to dla mnie póki co najgorętsza nazwa na liście tegorocznych debiutantów, a konkurencja musi przeskoczyć niezwykle wysoko ustawioną poprzeczkę. Poniżej trzy utwory z albumu, reszty posłuchać możecie np. na soundcloudowym profilu bandu:
"Reverse"