Każdy nowy utwór duetu Chromeo to dla mnie z jednej strony niesamowicie wielki powód do radości, ale też dość duży problem. Bo co nowego napisać można o grupie, która od lat niezmiennie trzyma ten sam, cholernie wysoki poziom swoich dance-funkowych produkcji?
Nie będę więc zbytnio się rozpisywać, muzyka zrobi to za mnie. Jedyne co musicie wiedzieć, to informacja, że najnowszy album grupy - "White Woman", trafi do sprzedaży 12 maja. Pozostaje więc zapisać tę datę w kalendarzu jako wielkie święto miłośniku funkowych brzmień i odpalić "Jealous (I Ain't With It)" - najnowsze dziecko montrealskiego duetu.
Pod koniec ubiegłego roku chillsounda zawojował londyński producent Ben Khan i jego nagrania "Savage" oraz "Eden", z których pierwszy załapał się nawet na podsumowanie najlepszych utworów 2013 roku. Na kolejną produkcję Bena musieliśmy czekać do dziś.
Po przesłuchaniu "Youth" możemy odnieść wrażenie, że Brytyjczyk spuścił nieco z tonu - najnowszy singiel nie ma aż takiej mocy, jak wspomniane "Savage", którego tajemnicza elektronika wywoływała efekt ciar na karku. Nie oznacza to jednak, że "Youth" nie jest warte uwagi - zdaje mi się, że Khan daje nam po prostu chwilę odpoczynku. "Youth" jest zdecydowanie spokojniejszym trackiem, choć charakterystyczne elektroniczne elementy i zsamplowana gitara nie pozostawiają złudzeń, co do tego kto jest autorem utworu.
Trzy albumy nagrane wspólnie z Jahcoozi, produkcje solowe, w skład których wchodzą zarówno EP-ki, jak i longplay'e, tytuł jednego z najlepszych beatmakerów aktualnej generacji - berliński producent Robert Koch był w o tyle komfortowej sytuacji, że nie musiał już nikomu nic udowadniać. Jak widać, brak presji potrafi przełożyć się na wyniki najlepsze z możliwych.
W swoich dotychczasowych produkcjach Koch często eksperymentował, mieszając w zasadzie wszystkie gatunki ocierające się o nowoczesną, basową, elektroniczną muzykę, przez co niektóre jego produkcje były dla mnie na dłuższą metę męczące. Tym razem jest jednak zupełnie inaczej - "Trouble" to track, który spodobał mi się od pierwszego przesłuchania. Robert vel Robot udowadnia, że na tworzeniu podkładów muzycznych zna się jak mało kto, a odbijająca mocne piętno na całym utworze, bardzo wyraźnie zaznaczona, rytmiczna perkusja sprawia niesamowite wrażenie.
Utwór zapowiada nachodzący album "Mirror" projektu Robots Don't Sleep, będącego wynikiem współpracy producenta z duetem John LaMonica & Sebastian Lind, których wokale możemy usłyszeć w "Trouble" - singiel sprawił, że czekam na płytę z niecierpliwością.
Więcej o Robercie i projekcie Robots Don't Sleep znajdziecie tu:
Pod pseudonimem Dickystixxx kryje się producent o swojsko brzmiącym nazwisku - Richard Piasetski. Daleko mu jednak do Polski, gdyż Richard swoje utwory tworzy w Kanadzie, a ściślej w Toronto. Znany był do tej pory przede wszystkim z remixów, do których należy doliczyć kilka autorskich tracków.
Dokładnie 20 dni temu światło dzienne ujrzało najnowsze dziecko Richarda - nagrany we współpracy z grupą Skin Town utwór "All I Need". Jest to niezwykle bujający i chillujący reprezentant gatunku house, który wydaje się skrojony na miarę pod chillsounda. Ciepły wokal i nieinwazyjny podkład sprawdzą się idealnie podczas tegorocznych wakacji - wystarczy zresztą spojrzeć na okładkę singla, by już nie móc doczekać się ciepłych dni. Naprawdę nie wiem czy jest ktoś, komu "All I Need" może nie przypaść do gustu - track wzbudza niesamowicie pozytywne emocje.
Jeżeli do tej pory nie znaliście Laurel, to po pierwsze: shame on you! Po drugie - prawdopodobnie macie jedną z ostatnich okazji, by zapoznać się z jej twórczością, zanim jej nazwisko zacznie pojawiać się na tych ambitniejszych listach przebojów całej Europy. Pokrótce - Laurel to młoda wokalistka z Wielkiej Brytanii, która na swoim koncie ma już kilka utworów cieszących się dość dużą popularnością. Jak pokazała historia, Brytyjczycy wiedzą jak przekuć takie talenty na międzynarodowe gwiazdy, dlatego nic dziwnego, że wszyscy wróżą Laurel niemałą karierę.
Tym bardziej cieszę się, że jej najnowszy track "To The Hills", wyjątkowo wpasowuje się w chillsoundowe klimaty. To mroczna, niepokojąca piosenka z lekko orkiestralnym podkładem, który tylko pogłębia jej wyjątkowy klimat. Ciężko mi nazywać w tym momencie Laurel czyjąkolwiek następczynią, mam jednak przeczucie, że usłyszymy o niej jeszcze nieraz.
Długo nie rozumiałem powszechnych zachwytów nad amerykańskim duetem MVSCLES, który zadebiutował w 2012 roku utworem "sweet n sour", który owszem - był sympatyczny i łatwo wpadający w ucho, jednak nie zdołał mnie porwać tak, jak środowiska HypeMachine, dzięki któremu szybko wywędrował na pierwsze miejsce listy przebojów tego portalu.
Kolejne piosenki MVSCLES - "where you are" oraz "somethin" utrzymane były w podobnym klimacie przez co także i one nie zdołały na dłuższy czas przykuć mojej uwagi. Najwidoczniej jednak do czterech razy sztuka - "game" to moim zdaniem najbardziej wyróżniający się track w ich dorobku. Chad i Cat opuszczają bezpieczne rewiry odrobinę przesłodzonych podkładów muzycznych na rzecz zdecydowanie szybszej i niepokojącej elektroniki. "game" to utwór w zasadzie niezwykle prosty, ale to właśnie w tej prostocie leży jego największa siła - chłodny wokal w połączeniu z rytmicznym, elektronicznym beatem spisują się perfekcyjnie.
Grupa pracuje nad debiutanckim albumem - jeżeli pójdą w stronę najnowszego singla, pewnie pojawią się na chillsoundzie jeszcze nieraz.
Przykład na to, że perfekcyjny beat może stanowić podkład muzyczny, który nie ogranicza się tylko i wyłącznie do jednego gatunku. Instrumental użyty w tym utworze pochodzi z klasycznego już "What's The Difference" nagranego przez Dr. Dre, w którym gościnnie udzielają się również Eminem i Xzibit. Track ten jest już dla wielu z nas niezaprzeczalnym klasykiem, ja zaś do cyklu sundayclassics wybrałem oparty o niego "Breathe" autorstwa Blu Cantrell.
Amerykańska artystka udowodniła w 2003 roku, że podkład, który wyśmienicie sprawdził się w hip-hopie, może równie dobrze posłużyć za tło do utworu osadzonego w klimatach soul/R&B. Znany i lubiany beat, dobry wokal Blu oraz zaproszony do współpracy Sean Paul, który święcił wtedy największe triumfy za sprawą płyty "Dutty Rock" - w efekcie powstał track, który był wręcz skazany na sukces. Tak też się stało, choć trzeba nadmienić, że boom na "Breathe" miał miejsce głównie w Europie (1. miejsce na UK Singles Charts), podczas gdy w Stanach Zjednoczonych piosenka cieszyła się umiarkowanym zainteresowaniem.
Nie zmienia to jednak faktu, że po ponad dziesięciu latach od wydania, "Breathe" pretenduje według mnie do miana klasyka, zdecydowanie przewyższając jakością to, co dziś usłyszeć możemy w radiach. Track ten pokazuje też niestety, jak szybko przemija sława niektórych artystów. "Get Busy", "Like Glue" i "I'm Still In Love With You" były wtedy na ustach wszystkich, dziś już musimy wytężyć pamięć, by przypomnieć sobie, kim jest Sean Paul. Blu Cantrell nie wydała natomiast nic nowego od 2004 roku. Nie wszystko jednak stracone - premiera nowego longplaya artystki zaplanowana jest na ten rok, może więc uda się jej jeszcze powtórzyć sukces sprzed 11 lat.
Thunderbird Gerard dał się poznać czytelnikom chillsounda jako twórca zdecydowanie najlepszej hip-hopowej EP-ki 2013 roku - jego "T.R.O.U.B.L.E" to wyjątkowa perełka, dlatego też z niecierpliwością czekam na jej następczynię, a może nawet pełnoprawnego longplay'a. Póki co Amerykanin podrzucił nam nagrany wspólnie z Kenzie May track "Firewurx", który oczywiście trzymał typowy dla niego wysoki poziom, ja jednak nadal liczę na nowe "Live", które oceniam na 10/10 - dla mnie był to utwór perfekcyjny.
Niestety, tym razem znów nie było dane mi się go doczekać, co oczywiście nie oznacza, że "Hallelujah" nie jest warte naszej uwagi. Wręcz przeciwnie - gdyby było inaczej, utwór nie znalazłby się na blogu, muszę jednak powiedzieć, że podczas pierwszego przesłuchania trochę wystraszyłem się o formę Gerarda. Chodzi mi tu tylko o rozpaczliwie wykrzyczane i trochę nazbyt wyeksponowane słowo 'Hallelujah', które balansuje wręcz na granicy fałszu, jakiej Thunderbird na szczęście nie przekracza. Szybko zrozumiałem jednak, że było to działanie zamierzone - taka po prostu koncepcja tego tracku.
Widać, że raper nie stoi w miejscu i eksperymentuje - w utworze zdecydowanie więcej elektroniki i alternatywnego podejścia do beatów, niż miało to miejsce na "T.R.O.U.B.L.E". To oczywiście dobry znak - oznacza, że mamy na co czekać. Choć ja wciąż liczę na powtórkę z "Live"...
Prawie rok temu (dokładnie bez 10 dni) na chillsoundzie pojawił się obiecujący Brytyjczyk Cosmo Sheldrake i jego, stworzony we współpracy z Anną Roo, fenomenalny track "Rich". Dwa miesiące później Sheldrake powrócił jeszcze w utrzymanym w podobnej stylistyce "The Fly". Od tamtej pory Cosmo wyprodukował jeszcze kilka utworów, stworzył też parę godnych uwagi remixów, jednak dopiero teraz przyszła pora na comeback z prawdziwego zdarzenia.
Brytyjczykowi udało się podpisać kontrakt z wytwórnią paradYse/Transgressive Records, dzięki czemu 21 kwietnia światu ukaże się jego debiutancki singiel pt. "The Moss". Żeby niepotrzebnie nie przedłużać, powiem wprost - to zdecydowanie najlepsze z jego dotychczasowych nagrań, ma też szansę znaleźć się wysoko w podsumowaniu 2014 roku, gdyż siła, z jaką mamy ochotę zapętlać ten track i słuchać go na okrągło, jest niesamowicie wysoka.
Po produkcji słychać, jak wielką drogę przeszedł Cosmo od czasu "Rich" (i zapewne, jak ważne jest wsparcie muzycznej wytwórni). O ile "Rich" i "The Fly" były niezwykle fajnymi, lecz jednak garażowymi produkcjami tworzonymi w oparciu o dobrą zabawę, "The Moss" to już pełnowartościowy, dobrze zmasterowany utwór.
Nie sposób zliczyć ile gatunków muzycznych istnieje dziś na świecie. Bardzo często słyszymy o tym, że ktoś stworzył coś nowego, innowacyjnego, co ma podlegać nowemu gatunkowi - zazwyczaj są to jedynie czcze przechwałki. Poznajcie więc Josephine & The Artizans - tym 10 osobom naprawdę udało się wyprodukować coś świeżego, a przy tym niezwykle interesującego.
10-osobowy londyński band ma już na koncie kilka dobrych utworów, ja jednak usłyszałem ich dopiero przy okazji premiery tracku "Let Me Go". Grupa tworzy coś, czemu sama nadała nazwę "hip-hopera". Określenie nie pozostawia złudzeń, to naprawdę połączenie hip-hopowych dźwięków z muzyką klasyczną, która przejawia się przede wszystkim w operowym wokalu głównej wokalistki Josephine. Na upartego możemy do tej mieszanki dołożyć jeszcze delikatnie rockowe brzmienia.
"Let Me Go" to track, do którego malkontenci na pewno mogliby mieć kilka uwag. Pierwsza z nich wynika z faktu, że w utworze swoje flow prezentuje aż trzech członków zespołu, co samo z siebie sprawia, że nie każdemu może on przypaść do gustu - zapewne każdy słuchacz będzie miał tu swojego faworyta. Należy też nadmienić, że przeciwnicy brytyjskiego rapu nie mają tu czego szukać - każda zwrotka to esencja tego gatunku. Wady bledną jednak przy najważniejszym czynniku, który decyduje o sile "Let Me Go" - pasji każdego członka zespołu. Oglądając oficjalny klip widać, że w track każdy wkłada 100% siebie, dzięki czemu całość sprawia niesamowite wrażenie. Szacunek też za perfekcyjne zgranie 10 osób, co jest niezwykle ciężkie - to już przecież mikroorkiestra.
Jedno jest jednak pewne - nazwa zespołu nie powstała przez przypadek. Gwiazdą jest tu czarująca Josephine i jej niezwykły wokal. Każde jej wejście powoduje przyjemne uczucie dreszczy na karku.
Nie mam żadnych wątpliwości - Josephine & The Artizans to jeden z nielicznych zespołów, którym można nadać miano prekursorów nowego gatunku - powitajcie w swoich głośnikach hip-hoperę. Polecam też sprawdzić ich wcześniejszy dorobek, piosenki trzymają równy, wysoki poziom, poza tym ze względu na ich unikatowość, słucha się ich z niezwykłym zaciekawieniem.
Osobiście dopisuje Josephine & The Artizans do listy bandów, których koncert na żywo muszę zobaczyć - zapewne dopiero podczas słuchania ich utworów w wersji 'live' możemy poczuć 100% mocy.
Jest rok 2003, mam 13 lat, wszystko wydaje się łatwiejsze, a Baby Bash wespół z Frankie J wydaje "Suga Suga" - track, który okazał się być największym przebojem w jego karierze. Oryginalna jak na tamte czasy mieszanka popu z hip-hopem i R&B okazała się być strzałem w dziesiątkę. Piosenka stała się jednym z hitów ówczesnych wakacji, dotarła też do siódmego miejsca listy Billboard Hot 100, co potem meksykańsko-amerykańskiemu artyście udało się powtórzyć tylko raz. Wspomnienia, w których wyczekuję z kasetą w magnetofonie i palcem na przycisku 'REC', bo w radiu zaraz mają zagrać "Suga Suga" nasuwają się za każdym razem, gdy słyszę ten track.
Dziś mamy 2014, na koncie trochę więcej zmartwień, a "Suga Suga" nadal rozbrzmiewa w moich głośnikach. Utwór moim zdaniem ponadczasowy.
W zestawieniu najlepszych utworów 2013 roku o "Talk About It", którego autorem jest Szwed Erik Hassle pisałem, że track to perfekcyjny, zarówno pod względem muzycznym, jak i wokalnym. Wszystko wskazuje na to, że sytuacja powtórzy się w podsumowaniu roku 2014.
"Innocence Lost" powstał we współpracy z amerykańską wokalistką Tinashe, której wokal perfekcyjnie współgra z emocjonalnym głosem Erika. Mówiąc wprost - track ten to kolejny czynnik potwierdzający tezę, że Szwecja to potęga współczesnego popu. Hassle za 2 dni wydaje swoją EP-kę "Somebody's Party", której "Innocence Lost" jest ostatnim zwiastunem. Nie mogę się doczekać!
Na profil Camille Michelle Gray na YouTube natknąłem się już kilkakrotnie. W czasach, w których większość początkujących artystów umieszcza tam swoje covery, konto Camille wyróżniało się zdecydowanie wśród konkurencji interpretowanym przez nią repertuarem. Obok tradycyjnych, popowych utworów wykonywanych w oryginale przez Ke$hę czy Lady Gagę, prym wiódł hip-hop, na czele którego znajdował się Kid Cudi i Kendrick Lamar. Gray nie ograniczyła się jednak do zwykłego odśpiewania utworu - w większości nagrań gra także na gitarze akustycznej.
Dziś Camille powraca z autorskim nagraniem pt. "Baby Better Run", które zdaje się być idealnym podsumowaniem jej dotychczasowych produkcji. Ciężko jednoznacznie sklasyfikować gatunkowo ten track, który łączy w sobie klasyczne dźwięki bluesa z fajnymi, gitarowymi riffami. Utwór zwiastuje debiutancką EP-kę Gray - "Street Cinema", której premiera nastąpić ma 13 marca. Z ciekawością odsłucham całości, póki co zapraszam do zapoznania się ze zwiastującym ją singlem:
Kiings tworzą Sean Foran i Chris Siegel - jest to duet producencki z Milwaukee, który póki co specjalizuje się w remixach, chłopaki mają jednak na koncie kilka autorskich utworów i to na nich właśnie się dziś skupię.
Tracki produkowane w klimacie downtempo wydają się wręcz stworzone na dzisiejszy piękny, słoneczny dzień - wygląda na to, że wiosna zawitała do nas w pełni, pora więc by pojawiła się również w naszych głośnikach. Pierwszy z utworów nosi nazwę "You Can't See Me" i skradł moje serce już po pierwszym przesłuchaniu. Klimatyczny, elektroniczny podkład stanowi idealne tło pod fenomalny głos Christine Holberg, która spisała się w tym utworze niesamowicie.
O drugim z tracków - "Feel", mógłbym napisać dokładnie to samo, z tą różnicą, że jest zdecydowanie spokojniejszy, a wokalnie udziela się w nim Rae Cassidy. O ile "You Can't See Me" blisko do ostatnich produkcji ODESZY, to już "Feel" zbliża się raczej do utworów tworzonych przez nieodżałowane Mt. Wolf. Nie zmienia to faktu, że obie piosenki to majstersztyki klimatu downtempo, przy czym kolaboracja z Christine Holberg to aktualnie jeden z najlepszych utworów, jakie dane mi było słyszeć w tym roku (choć powstał już osiem miesięcy temu).